Medycy na granicy
Medycy na granicy
Redaktor: Krystian Lurka
Data: 05.11.2021
Źródło: Biuletyn Wielkopolskiej Izby Lekarskiej/Przemysław Ciupka
Tagi: | Kaja Filaczyńska |
– Towarzyszymy ludziom w śmierci. Podczas pracy w strefie przygranicznej nawet dla doświadczonych medyków obraz dzieci wyziębionych po dwóch tygodniach przebywania w lesie jest czymś, co trudno zostawić za sobą – mówi Kaja Filaczyńska, lekarka, członkini grupy „Medycy na granicy” pomagającej poszkodowanym i chorym przekraczającym granicę polsko-białoruską.
Kim są „Medycy na granicy” i jak na tę granicę trafili?
– Jesteśmy grupą ponad 40 osób, wszyscy z wykształceniem medycznym. Poza tym wspiera nas kilka osób spoza branży medycznej, które pomagają nam prawnie i logistycznie. Głównym inicjatorem i koordynatorem akcji jest Jakub Sieczko, anestezjolog z Warszawy z dużym doświadczeniem w pracy w pogotowiu ratunkowym. Kilka tygodni temu zwrócili się do niego wolontariusze organizacji pomocowych, które działają na granicy polsko-białoruskiej, z prośbą o zorganizowanie jakiejkolwiek pomocy medycznej dla osób, które tam teraz przebywają. Wolontariusze docierali do grup dzieci i dorosłych wymagających pomocy medycznej i informowali nas, że ta udzielana na miejscu jest niewystarczająca. Wtedy wiedzieliśmy już o kilku zmarłych osobach. Jako medycy uważamy, że w stanie zagrożenia zdrowia i życia pomoc medyczna należy się każdemu, niezależnie od pochodzenia czy statusu prawnego. Postanowiliśmy, że poświęcimy swój wolny czas, żeby tę pomoc świadczyć w takim wymiarze, w jakim damy radę.
Co oznacza stwierdzenie, że „pomoc świadczona na miejscu jest niewystarczająca”? Mamy tam przecież miejscowe zespoły ratownictwa medycznego.
– Chcę to powiedzieć wyraźnie: jestem przekonana, że miejscowe zespoły ratownictwa medycznego, szpitale i ich kadra wykonują świetną pracę. Oni od tygodni obserwują rzeczy, które my widzimy dopiero od niedawna. Natomiast państwowy system ratownictwa i ochrony zdrowia w wymiarze lokalnym nie jest przygotowany na kryzys humanitarny. System nie został wzmocniony kadrowo. Naszą rolę od początku widzieliśmy jako odciążającą i wzmacniającą, dlatego też przed wyjazdem skontaktowaliśmy się z lokalnymi szpitalami, pozostajemy też w kontakcie z dyspozytornią. Naszych pacjentów najczęściej transportujemy na SOR w Hajnówce i ta współpraca układa się nam doskonale. Chcieliśmy wejść w rejon stanu wyjątkowego na kilka tygodni, żeby dać czas instytucjom publicznym, aby zapewniły odpowiednią pomoc medyczną. Z doniesień medialnych wiemy o kolejnych martwych osobach znajdowanych w pasie przygranicznym. To najbardziej jaskrawy dowód na to, że zasoby, które są na miejscu, nie są wystarczające. Mimo że ratownicy i lekarze robią wszystko, co mogą, po prostu jest ich za mało. Nadal nie mamy zgody na wjazd do strefy objętej stanem wyjątkowym, tam pomoc medyczna dociera, kiedy wezwą ją mieszkańcy lub Straż Graniczna. Doniesienia z ostatnich dni są coraz bardziej dramatyczne. Robi się coraz zimniej, w nocy odnotowujemy przymrozki. Wiemy o wielu grupach przemarzniętych ludzi, dotyka ich hipotermia. Nie wszystkie osoby chcą też, by o ich obecności informować ZRM, nie zawsze zgadzają się na transport do szpitala, bojąc się, że zostaną odstawione z powrotem na granicę. Sytuacja na miejscu jest skomplikowana, my też przed rozpoczęciem dyżurów nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Choć wielu z nas ma duże doświadczenie związane z pracą w terenie czy z wyjazdami na misje medyczne, to jest to całkowicie nowa sytuacja, w której musimy się odnaleźć. Małe dzieci, zmarznięte i przestraszone, błąkające się z rodzicami po lesie, czasami od dwóch tygodni. To przerażający widok.
W jaki sposób prowadzicie działania, czy jest już wypracowany schemat i procedury?
– Pełnimy dyżury od 7 października. Na każdym dyżurze są trzy osoby – kierowca ratownik, lekarz (najczęściej specjalista anestezjolog lub specjalista medycyny ratunkowej), trzecią osobą jest pielęgniarka, lekarz lub ratownik. Karetka jest wyposażona w standardzie specjalistycznym. Dodatkowo spodziewaliśmy się wielu pacjentów w hipotermii, więc odpowiednio poszerzyliśmy konieczne wyposażenie. Część osób ma zaostrzenia chorób przewlekłych lub rany, potrzebują więc świadczeń z zakresu doraźnej pomocy medycznej i podstawowej opieki zdrowotnej. Jesteśmy wyposażeni w leki doustne, które możemy przekazać pacjentowi i zapewnić pomoc nie tylko doraźną, ale na kilka kolejnych dni. Wsiadamy w karetkę i jedziemy na miejsce, kiedy tylko dostaniemy wezwanie. Niestety frustruje nas bezradność, bo jesteśmy kilkaset metrów od granicy strefy stanu wyjątkowego i wiemy, że tam znajduje się więcej osób wymagających oceny medycznej i leczenia, a my nie możemy tam wjechać. Cały czas zabiegamy o to, żeby MSWiA pozwoliło nam na wjazd do strefy.
Wsparcie w tych staraniach popłynęło z Wielkopolski od prymasa Wojciecha Polaka, pisma do prezydenta i premiera wystosował też prezes Naczelnej Rady Lekarskiej prof. Andrzej Matyja. Czy była w tej sprawie jakaś odpowiedź ze strony rządowej?
– List do MSWiA wysłaliśmy 24 września. Kilka dni później dostaliśmy odpowiedź, w której tak naprawdę nie było twardego „nie”. Był opis sytuacji na miejscu, wskazanie, że funkcjonariusze Straży Granicznej, z których część ma uprawnienia ratownika medycznego, oceniają stan zdrowia i w razie potrzeby wzywają pomoc. Od tego czasu oficjalnego kontaktu z ministerstwem już nie mieliśmy. Cały czas mamy nadzieję, choć z dnia na dzień coraz mniejszą, że jednak tę zgodę dostaniemy. Jesteśmy tam potrzebni. Chcemy pomóc, mamy odpowiednią wiedzę i umiejętności, możemy odciążyć system ratownictwa medycznego, deklarujemy pełną współpracę ze strażnikami granicznymi.
Do tej pory pomagacie ludziom, którzy dostają się poza strefę stanu wyjątkowego i pracy wam nie brakuje. To pokazuje zarówno skalę problemu, jak i to, że granica nie jest szczelna.
– Śledząc działania białoruskich władz, trudno spodziewać się, że ten kryzys zacznie ustępować. Przeciwnie, spodziewamy się eskalacji kryzysu humanitarnego – z jednej strony wpływa na to sytuacja międzynarodowa, z drugiej pogoda – jest coraz zimniej.
Z jakimi pacjentami, z jakimi przypadkami stykacie się na miejscu?
– W większości są to osoby, które przed wyruszeniem w drogę były zdrowe, natomiast często słyszymy, że na przykład minęły dwa tygodnie, odkąd raz są po stronie polskiej, a raz po białoruskiej – ich stan zdrowia jest konsekwencją przebywania w tych trudnych warunkach. Często są wygłodzeni, wycieńczeni, odwodnieni. Poza pomocą medyczną zostawiamy też pakiety z żywnością, płynami i kocami. Częste są infekcje, podwyższona temperatura. To jest szczególnie ciężkie, jeżeli dotyczy małych dzieci, a tych jest sporo. Na moim dyżurze otrzymaliśmy telefon o tym, że jest rodzina z trójką gorączkujących dzieci w wieku 2, 3 i 5 lat. Stan matki miał być na tyle ciężki, że miała trudności z poruszaniem się. Wolontariusze przekazali nam, że od kilku godzin nie mają kontaktu z rodziną i zmierzają do wskazanej lokalizacji. Czekaliśmy w gotowości, dostaliśmy jednak informację, że tych ludzi już tam nie ma. To było kilka dni temu, a ja ciągle mam z tyłu głowy myśl, co się z nimi stało i gdzie są teraz. Ocenialiśmy też grupę osób, które zgłaszały, że byłe bite twardymi pałkami. Jeden z mężczyzn miał rany na twarzy, na szczęście powierzchowne, niewymagające szycia, a tylko zaopatrzenia na miejscu. Były to rany po drucie kolczastym, na początku spowodowały znaczne krwawienie i strach wśród przyjaciół pacjenta o utratę oka, ostatecznie okazało się, że nie było to nic poważnego. Samo udzielenie pomocy medycznej zwykle nie jest największym wyzwaniem – jesteśmy zaopatrzeni, mamy doświadczenie i wiemy, co robić. Wyzwaniem dla nas bywa odpowiednie zebranie wywiadu, bo okoliczności są zupełnie nowe, a pacjenci często wystraszeni, nieufni. Nie zawsze też możemy do nich dotrzeć, kiedy zgłoszenie jest ze strefy, nie zawsze też zgadzają się na to, żeby do nich przyjechać.
Każdy z tych pacjentów to osobna historia, osobny ludzki dramat. Jak radzicie sobie z codziennym obcowaniem z tym nieszczęściem?
– Każdy z nas, jako lekarka, pielęgniarka czy ratownik medyczny, swoją porcję tragedii ludzkich zobaczył. Towarzyszymy ludziom w bardzo trudnych sytuacjach, w chorobach i w śmierci, to w pewnym stopniu nasza zawodowa codzienność. Przyzwyczajamy się do pracy w nieszczęściu. Jednak w trakcie pracy w strefie przygranicznej nawet dla bardzo doświadczonych medyków obraz dzieci wyziębionych po dwóch tygodniach przebywania w lesie jest czymś, co bardzo trudno zostawić za sobą. Jesteśmy pod opieką dwóch psychoterapeutek, z którymi możemy przegadać to, z czym spotkaliśmy się na dyżurze. Trudno sobie wyobrazić, że w XXI wieku, w centrum Europy ludzie umierają z hipotermii, wygłodzenia i wycieńczenia. Wiemy, że kilkaset metrów od nas jest wiele osób w stanie zagrożenia, którym nie możemy pomóc, bo nie mamy wstępu do strefy objętej stanem wyjątkowym. Pojawia się poczucie bezradności.
O osobach wymagających pomocy informują wolontariusze, którzy są na miejscu. A jak układają się relacje ze Strażą Graniczną?
– Do tej pory strażnicy w żaden sposób nie utrudniali nam działań. Zdarzyły nam się kontrole, w tym jedna bardzo wnikliwa, kiedy sprawdzano dokumenty karetki, pozwolenia. Nie stwierdzono żadnych nieprawidłowości. Mieliśmy też sytuację, gdy w zlokalizowaniu poszkodowanych pomógł nam patrol policji. Nie mieliśmy żadnych złych doświadczeń ze służbami. Z naszej strony cały czas deklarujemy gotowość do współpracy, zależy nam na tym, by dotrzeć do jak największej liczby potrzebujących. Rozmawiamy też z mieszkańcami, którzy podkreślają, że jest to bardzo trudna dla nich sytuacja. Zdarza się, że natkną się na jakąś grupę ludzi, przyjmą kogoś pod swój dach, żeby go ogrzać, napoić, dzwonią po Straż Graniczną, a potem też nie wiedzą, co się stało z tymi osobami. Słyszymy od nich czy dowiadujemy się z relacji medialnych, że szczególnie mieszkańcy ze strefy stanu wyjątkowego są bardzo obciążeni i oczekują wprowadzenia pomocy medycznej na dużą skalę. Oni sami często starają się nieść pomoc, nie mają jednak odpowiedniego wykształcenia i zasobów. Coraz mocniej obciążone są też przygraniczne szpitale i miejscowy system ratownictwa, a nie zapominajmy, że w województwach podlaskim i lubelskim mamy też znaczny wzrost zachorowań na COVID-19. To bardzo ważne, żeby system ochrony zdrowia w tym rejonie dostał odpowiednie wsparcie, by zasoby kierowane na miejsce odpowiadały skali kryzysu humanitarnego.
Czy udzielenie pomocy uchodźcom, migrantom wiąże się z koniecznością wezwania na miejsce pograniczników?
– Skupiamy się na udzielaniu pomocy medycznej, nie ustalamy statusu i legalności danej osoby. To nie nasza praca. W momencie gdy transportujemy kogoś do szpitala, informujemy o tym Straż Graniczną. Kiedy konsultujemy telefonicznie pacjenta, który przebywa w strefie stanu wyjątkowego, to nie pytamy o dane osobowe, lokalizację, bo i tak nie wolno nam odpowiedzieć na takie wezwanie, skupiamy się stricte na ocenie medycznej. Jeśli podejrzewamy stan bezpośredniego zagrożenia zdrowia i życia, to wtedy do osoby w strefie wzywana jest karetka systemu.
Na działalność grupy „Medycy na granicy” udało się zebrać podczas internetowej zbiórki 387 431 zł. To pokazuje, że wielu ludzi chce wesprzeć wasze działania.
– Zebrana przez nas kwota prawie trzykrotnie przekracza cel zbiórki, który wynosił 130 tys. zł. Jesteśmy bardzo wdzięczni za wszystkie wpłaty i poruszeni wsparciem, jakie nam okazano, tym bardziej że jeszcze przed uruchomieniem zbiórki bezpłatnie otrzymaliśmy sporo sprzętu, w tym użyczono nam karetkę. Każdą złotówkę, której nie wydamy, przekażemy innym organizacjom działającym na tym terenie. Na koniec przedstawimy szczegółowe rozliczenie. Czujemy, że te pieniądze stanowią ogromny kredyt zaufania dla nas i naszej inicjatywy, i nie chcemy tego zaufania zawieść.
„Medycy na granicy” mają rozpisane dyżury do 15 listopada – czy jednak działalność grupy może potrwać dłużej?
– Założyliśmy sobie prowadzenie akcji do połowy listopada i nie planujemy jej przedłużania. Rozmawiamy z innymi organizacjami medycznymi o tym, jak wtedy mogą pomóc. Jesteśmy grupą wolontariuszy, robimy to w swoim wolnym czasie i po godzinach. Nie jesteśmy ani dużą organizacją humanitarną, ani nie zamierzamy zastępować władz publicznych w ich zadaniach. Naszą rolą jest gaszenie pożaru i zapewnienie instytucjom publicznym kilku tygodni, by przygotowały pomoc medyczną w zakresie odpowiadającym rozmiarowi kryzysu humanitarnego. Grupa 45 medyków nie może zastępować państwa w podstawowym zadaniu, jakim jest zapewnienie ludziom przebywającym na naszym terytorium opieki medycznej w stanie zagrożenia zdrowia i życia.
Artykuł opublikowano w Biuletynie Wielkopolskiej Izby Lekarskiej 11/2021.
– Jesteśmy grupą ponad 40 osób, wszyscy z wykształceniem medycznym. Poza tym wspiera nas kilka osób spoza branży medycznej, które pomagają nam prawnie i logistycznie. Głównym inicjatorem i koordynatorem akcji jest Jakub Sieczko, anestezjolog z Warszawy z dużym doświadczeniem w pracy w pogotowiu ratunkowym. Kilka tygodni temu zwrócili się do niego wolontariusze organizacji pomocowych, które działają na granicy polsko-białoruskiej, z prośbą o zorganizowanie jakiejkolwiek pomocy medycznej dla osób, które tam teraz przebywają. Wolontariusze docierali do grup dzieci i dorosłych wymagających pomocy medycznej i informowali nas, że ta udzielana na miejscu jest niewystarczająca. Wtedy wiedzieliśmy już o kilku zmarłych osobach. Jako medycy uważamy, że w stanie zagrożenia zdrowia i życia pomoc medyczna należy się każdemu, niezależnie od pochodzenia czy statusu prawnego. Postanowiliśmy, że poświęcimy swój wolny czas, żeby tę pomoc świadczyć w takim wymiarze, w jakim damy radę.
Co oznacza stwierdzenie, że „pomoc świadczona na miejscu jest niewystarczająca”? Mamy tam przecież miejscowe zespoły ratownictwa medycznego.
– Chcę to powiedzieć wyraźnie: jestem przekonana, że miejscowe zespoły ratownictwa medycznego, szpitale i ich kadra wykonują świetną pracę. Oni od tygodni obserwują rzeczy, które my widzimy dopiero od niedawna. Natomiast państwowy system ratownictwa i ochrony zdrowia w wymiarze lokalnym nie jest przygotowany na kryzys humanitarny. System nie został wzmocniony kadrowo. Naszą rolę od początku widzieliśmy jako odciążającą i wzmacniającą, dlatego też przed wyjazdem skontaktowaliśmy się z lokalnymi szpitalami, pozostajemy też w kontakcie z dyspozytornią. Naszych pacjentów najczęściej transportujemy na SOR w Hajnówce i ta współpraca układa się nam doskonale. Chcieliśmy wejść w rejon stanu wyjątkowego na kilka tygodni, żeby dać czas instytucjom publicznym, aby zapewniły odpowiednią pomoc medyczną. Z doniesień medialnych wiemy o kolejnych martwych osobach znajdowanych w pasie przygranicznym. To najbardziej jaskrawy dowód na to, że zasoby, które są na miejscu, nie są wystarczające. Mimo że ratownicy i lekarze robią wszystko, co mogą, po prostu jest ich za mało. Nadal nie mamy zgody na wjazd do strefy objętej stanem wyjątkowym, tam pomoc medyczna dociera, kiedy wezwą ją mieszkańcy lub Straż Graniczna. Doniesienia z ostatnich dni są coraz bardziej dramatyczne. Robi się coraz zimniej, w nocy odnotowujemy przymrozki. Wiemy o wielu grupach przemarzniętych ludzi, dotyka ich hipotermia. Nie wszystkie osoby chcą też, by o ich obecności informować ZRM, nie zawsze zgadzają się na transport do szpitala, bojąc się, że zostaną odstawione z powrotem na granicę. Sytuacja na miejscu jest skomplikowana, my też przed rozpoczęciem dyżurów nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Choć wielu z nas ma duże doświadczenie związane z pracą w terenie czy z wyjazdami na misje medyczne, to jest to całkowicie nowa sytuacja, w której musimy się odnaleźć. Małe dzieci, zmarznięte i przestraszone, błąkające się z rodzicami po lesie, czasami od dwóch tygodni. To przerażający widok.
W jaki sposób prowadzicie działania, czy jest już wypracowany schemat i procedury?
– Pełnimy dyżury od 7 października. Na każdym dyżurze są trzy osoby – kierowca ratownik, lekarz (najczęściej specjalista anestezjolog lub specjalista medycyny ratunkowej), trzecią osobą jest pielęgniarka, lekarz lub ratownik. Karetka jest wyposażona w standardzie specjalistycznym. Dodatkowo spodziewaliśmy się wielu pacjentów w hipotermii, więc odpowiednio poszerzyliśmy konieczne wyposażenie. Część osób ma zaostrzenia chorób przewlekłych lub rany, potrzebują więc świadczeń z zakresu doraźnej pomocy medycznej i podstawowej opieki zdrowotnej. Jesteśmy wyposażeni w leki doustne, które możemy przekazać pacjentowi i zapewnić pomoc nie tylko doraźną, ale na kilka kolejnych dni. Wsiadamy w karetkę i jedziemy na miejsce, kiedy tylko dostaniemy wezwanie. Niestety frustruje nas bezradność, bo jesteśmy kilkaset metrów od granicy strefy stanu wyjątkowego i wiemy, że tam znajduje się więcej osób wymagających oceny medycznej i leczenia, a my nie możemy tam wjechać. Cały czas zabiegamy o to, żeby MSWiA pozwoliło nam na wjazd do strefy.
Wsparcie w tych staraniach popłynęło z Wielkopolski od prymasa Wojciecha Polaka, pisma do prezydenta i premiera wystosował też prezes Naczelnej Rady Lekarskiej prof. Andrzej Matyja. Czy była w tej sprawie jakaś odpowiedź ze strony rządowej?
– List do MSWiA wysłaliśmy 24 września. Kilka dni później dostaliśmy odpowiedź, w której tak naprawdę nie było twardego „nie”. Był opis sytuacji na miejscu, wskazanie, że funkcjonariusze Straży Granicznej, z których część ma uprawnienia ratownika medycznego, oceniają stan zdrowia i w razie potrzeby wzywają pomoc. Od tego czasu oficjalnego kontaktu z ministerstwem już nie mieliśmy. Cały czas mamy nadzieję, choć z dnia na dzień coraz mniejszą, że jednak tę zgodę dostaniemy. Jesteśmy tam potrzebni. Chcemy pomóc, mamy odpowiednią wiedzę i umiejętności, możemy odciążyć system ratownictwa medycznego, deklarujemy pełną współpracę ze strażnikami granicznymi.
Do tej pory pomagacie ludziom, którzy dostają się poza strefę stanu wyjątkowego i pracy wam nie brakuje. To pokazuje zarówno skalę problemu, jak i to, że granica nie jest szczelna.
– Śledząc działania białoruskich władz, trudno spodziewać się, że ten kryzys zacznie ustępować. Przeciwnie, spodziewamy się eskalacji kryzysu humanitarnego – z jednej strony wpływa na to sytuacja międzynarodowa, z drugiej pogoda – jest coraz zimniej.
Z jakimi pacjentami, z jakimi przypadkami stykacie się na miejscu?
– W większości są to osoby, które przed wyruszeniem w drogę były zdrowe, natomiast często słyszymy, że na przykład minęły dwa tygodnie, odkąd raz są po stronie polskiej, a raz po białoruskiej – ich stan zdrowia jest konsekwencją przebywania w tych trudnych warunkach. Często są wygłodzeni, wycieńczeni, odwodnieni. Poza pomocą medyczną zostawiamy też pakiety z żywnością, płynami i kocami. Częste są infekcje, podwyższona temperatura. To jest szczególnie ciężkie, jeżeli dotyczy małych dzieci, a tych jest sporo. Na moim dyżurze otrzymaliśmy telefon o tym, że jest rodzina z trójką gorączkujących dzieci w wieku 2, 3 i 5 lat. Stan matki miał być na tyle ciężki, że miała trudności z poruszaniem się. Wolontariusze przekazali nam, że od kilku godzin nie mają kontaktu z rodziną i zmierzają do wskazanej lokalizacji. Czekaliśmy w gotowości, dostaliśmy jednak informację, że tych ludzi już tam nie ma. To było kilka dni temu, a ja ciągle mam z tyłu głowy myśl, co się z nimi stało i gdzie są teraz. Ocenialiśmy też grupę osób, które zgłaszały, że byłe bite twardymi pałkami. Jeden z mężczyzn miał rany na twarzy, na szczęście powierzchowne, niewymagające szycia, a tylko zaopatrzenia na miejscu. Były to rany po drucie kolczastym, na początku spowodowały znaczne krwawienie i strach wśród przyjaciół pacjenta o utratę oka, ostatecznie okazało się, że nie było to nic poważnego. Samo udzielenie pomocy medycznej zwykle nie jest największym wyzwaniem – jesteśmy zaopatrzeni, mamy doświadczenie i wiemy, co robić. Wyzwaniem dla nas bywa odpowiednie zebranie wywiadu, bo okoliczności są zupełnie nowe, a pacjenci często wystraszeni, nieufni. Nie zawsze też możemy do nich dotrzeć, kiedy zgłoszenie jest ze strefy, nie zawsze też zgadzają się na to, żeby do nich przyjechać.
Każdy z tych pacjentów to osobna historia, osobny ludzki dramat. Jak radzicie sobie z codziennym obcowaniem z tym nieszczęściem?
– Każdy z nas, jako lekarka, pielęgniarka czy ratownik medyczny, swoją porcję tragedii ludzkich zobaczył. Towarzyszymy ludziom w bardzo trudnych sytuacjach, w chorobach i w śmierci, to w pewnym stopniu nasza zawodowa codzienność. Przyzwyczajamy się do pracy w nieszczęściu. Jednak w trakcie pracy w strefie przygranicznej nawet dla bardzo doświadczonych medyków obraz dzieci wyziębionych po dwóch tygodniach przebywania w lesie jest czymś, co bardzo trudno zostawić za sobą. Jesteśmy pod opieką dwóch psychoterapeutek, z którymi możemy przegadać to, z czym spotkaliśmy się na dyżurze. Trudno sobie wyobrazić, że w XXI wieku, w centrum Europy ludzie umierają z hipotermii, wygłodzenia i wycieńczenia. Wiemy, że kilkaset metrów od nas jest wiele osób w stanie zagrożenia, którym nie możemy pomóc, bo nie mamy wstępu do strefy objętej stanem wyjątkowym. Pojawia się poczucie bezradności.
O osobach wymagających pomocy informują wolontariusze, którzy są na miejscu. A jak układają się relacje ze Strażą Graniczną?
– Do tej pory strażnicy w żaden sposób nie utrudniali nam działań. Zdarzyły nam się kontrole, w tym jedna bardzo wnikliwa, kiedy sprawdzano dokumenty karetki, pozwolenia. Nie stwierdzono żadnych nieprawidłowości. Mieliśmy też sytuację, gdy w zlokalizowaniu poszkodowanych pomógł nam patrol policji. Nie mieliśmy żadnych złych doświadczeń ze służbami. Z naszej strony cały czas deklarujemy gotowość do współpracy, zależy nam na tym, by dotrzeć do jak największej liczby potrzebujących. Rozmawiamy też z mieszkańcami, którzy podkreślają, że jest to bardzo trudna dla nich sytuacja. Zdarza się, że natkną się na jakąś grupę ludzi, przyjmą kogoś pod swój dach, żeby go ogrzać, napoić, dzwonią po Straż Graniczną, a potem też nie wiedzą, co się stało z tymi osobami. Słyszymy od nich czy dowiadujemy się z relacji medialnych, że szczególnie mieszkańcy ze strefy stanu wyjątkowego są bardzo obciążeni i oczekują wprowadzenia pomocy medycznej na dużą skalę. Oni sami często starają się nieść pomoc, nie mają jednak odpowiedniego wykształcenia i zasobów. Coraz mocniej obciążone są też przygraniczne szpitale i miejscowy system ratownictwa, a nie zapominajmy, że w województwach podlaskim i lubelskim mamy też znaczny wzrost zachorowań na COVID-19. To bardzo ważne, żeby system ochrony zdrowia w tym rejonie dostał odpowiednie wsparcie, by zasoby kierowane na miejsce odpowiadały skali kryzysu humanitarnego.
Czy udzielenie pomocy uchodźcom, migrantom wiąże się z koniecznością wezwania na miejsce pograniczników?
– Skupiamy się na udzielaniu pomocy medycznej, nie ustalamy statusu i legalności danej osoby. To nie nasza praca. W momencie gdy transportujemy kogoś do szpitala, informujemy o tym Straż Graniczną. Kiedy konsultujemy telefonicznie pacjenta, który przebywa w strefie stanu wyjątkowego, to nie pytamy o dane osobowe, lokalizację, bo i tak nie wolno nam odpowiedzieć na takie wezwanie, skupiamy się stricte na ocenie medycznej. Jeśli podejrzewamy stan bezpośredniego zagrożenia zdrowia i życia, to wtedy do osoby w strefie wzywana jest karetka systemu.
Na działalność grupy „Medycy na granicy” udało się zebrać podczas internetowej zbiórki 387 431 zł. To pokazuje, że wielu ludzi chce wesprzeć wasze działania.
– Zebrana przez nas kwota prawie trzykrotnie przekracza cel zbiórki, który wynosił 130 tys. zł. Jesteśmy bardzo wdzięczni za wszystkie wpłaty i poruszeni wsparciem, jakie nam okazano, tym bardziej że jeszcze przed uruchomieniem zbiórki bezpłatnie otrzymaliśmy sporo sprzętu, w tym użyczono nam karetkę. Każdą złotówkę, której nie wydamy, przekażemy innym organizacjom działającym na tym terenie. Na koniec przedstawimy szczegółowe rozliczenie. Czujemy, że te pieniądze stanowią ogromny kredyt zaufania dla nas i naszej inicjatywy, i nie chcemy tego zaufania zawieść.
„Medycy na granicy” mają rozpisane dyżury do 15 listopada – czy jednak działalność grupy może potrwać dłużej?
– Założyliśmy sobie prowadzenie akcji do połowy listopada i nie planujemy jej przedłużania. Rozmawiamy z innymi organizacjami medycznymi o tym, jak wtedy mogą pomóc. Jesteśmy grupą wolontariuszy, robimy to w swoim wolnym czasie i po godzinach. Nie jesteśmy ani dużą organizacją humanitarną, ani nie zamierzamy zastępować władz publicznych w ich zadaniach. Naszą rolą jest gaszenie pożaru i zapewnienie instytucjom publicznym kilku tygodni, by przygotowały pomoc medyczną w zakresie odpowiadającym rozmiarowi kryzysu humanitarnego. Grupa 45 medyków nie może zastępować państwa w podstawowym zadaniu, jakim jest zapewnienie ludziom przebywającym na naszym terytorium opieki medycznej w stanie zagrożenia zdrowia i życia.
Artykuł opublikowano w Biuletynie Wielkopolskiej Izby Lekarskiej 11/2021.